środa, 25 lutego 2015

Fanfiction - Julia

Fanfiction ver.1 


Kraina Lodu i Sekret Julii, Afryka i przyszłość? Tak!

11.03.2153

Nazywam się Julia. Mam 17 lat. Krótkie, cienkie włosy. Oczy koloru mocnego brandy. I to. Zimno, które mnie wypełnia. W mojej krwi płynie coś, czego ludzie muszą się bać. Mój dotyk jest śmiertelny. Ja jestem niebezpieczna. Pomyślałam, że gdy już znalazłam papier i atrament, rozpocznę od tej wstydliwej prawdy. Nigdy się jej nie pozbędę Obiecuję, ze kiedyś porwę tę kartkę i spalę. Jeżeli ogień odważy się przy mnie płonąć. Obiecuję. Ja. Zamrażam.
20.11.2153
Uciekłam. Lecz wcale nie czuję się wolna. Może dlatego, że z wolności mogą się cieszyć tylko niewinni. Spędziłam w tym ośrodku dla nieletnich 546 dni 15 godzin i 34 sekundy. Ulga. Birę tak głęboki oddech, że powinnam przynajmniej dokopać się do wnętrza Ziemi. Drobna poprawka. Właściwie to nie uciekłam, ale zostałam wypuszczona. Więcej – zostałam u r a t o w a n a. Przez płomienie, dym, ognistą łunę, a wszystko to wywołane potężną eksplozją na dole zakładu. To dziwne – gdy chwiejnym krokiem chodziłam przez parne korytarze miałam wrażenie, ze moje ciało odnotowuje wszystkie oparzenia. Nie mogłam zabić pożaru, ale on najwyraźniej miał czelność by zabić mnie.
Na ulicy panuje chaos. Odchodzę od tego świata. Wszędzie pełno ludzi. Przeciskam się między nimi, chowając dłonie w ramionach. Odchodzę 3 metry. 20. Rząd strażników ubranych w poliestrowe skafandry zamyka mi drogę. Wtedy jedna z setek  dłoni wynurza się i zatrzymuje mnie.
- Pójdziesz. Ze mną - słyszę męski głos.
Wystarczy jeden dotyk i nigdzie mnie nie zabierze, przechodzi mi przez myśl. Czuję się tak, jakby dwa tornada walczyły o prawo wessania mnie do środka. Żołnierz szuka chipu, który posiada każdy ( więzień) z ośrodka. Po chwili wyjmuje strzykawkę i wbija beznamiętnie igłę w moją dłoń.
- Na lewo. – odzywa się gardłowo. I zanim zdołałam przebić się przez szum rodzący się w mojej głowie i uzmysłowić sobie, ze po lewej stronie stoi wielki odrzutowiec, białe skafandry przywlekły mnie do środka.
22.11.2153
Budzę się w wielkiej, białej Sali. A tak naprawdę jestem więźniem szkła, maszyny, która zabija moją złudną niezależność. Dusze się. Tracę panowanie nad sobą, oddycham milion razy na minutę. Powietrze jest gorące gorące gorące. Zauważam ze mam: gęsią skórkę. Nie mam: żądnych ran, opanowania, tlenu. Widzę wnętrze wypchane elektroniką i dziwnymi narzędziami. Boję się. Szczególnie, że pojawi się ktoś, kto umie robić nimi krzywdę. Boję się. Ktoś tu chyba jest. Szepty. Trzask miniaturowego pioruna. Nagle słyszę swoje imię. Rozglądam się. Do pomieszczenia wchodzi chłopak ubrany w kombinezon. Wprowadza kod i kabina mnie wypluwa mnie ubraną w cienki pergamin.. Za biurkiem leżą bezwładnie dwaj mężczyźni w białych uniformach. 
- Julio, musimy uciekać!  Szybko  - mówi tylko i sięga po moja dłoń. Patrzę na jego delikatnie zarysowaną twarz, błękit oczu przysłonięty zmrużoną w wyczekiwaniu powieką. Wyobrażam sobię ciepło jego dłoni, nie wiem kim jest, ale już, już nasze palce są splecione ze sobą.On ma rękawiczkę. Zaciska druga pięść na broni.
Biegniemy. I Świat nie jest już ani białymi korytarzami przez które mnie prowadził ani ciemną izolatką ani żywym ogniem. Jest pustką.
On mnie trzyma za r ę k ę.
 Patrzę w dal. Znajdujemy się na piaszczystej wydmie. Suchy wiatr chce ukraść moje włosy. On prowadzi mnie do dziwnie wyglądających zwierząt niczym krzyżówka żyrafy z małą, żółtą górą, a potem daje parę rękawiczek obcisły płaszcz.
- No jakkolwiek dziwnie to brzmi, usiądź we wgłębieniu miedzy garbami. – I bez pozwolenia posadził mnie na tym przerośniętym kucu.
- Gdzie mnie prowadzisz? – odzywam się. Mój głos brzmi nienaturalnie, w końcu nie mówiłam do kogoś od lat.
- Wszystko wyjaśnię ci po drodze, ale na razie musimy się stad wynosić.
- O Boże.
Za nami jak mrówki wychodzą ludzie w białych kombinezonach.
Ruszamy  niebywale szybko. Słyszę strzały. Nagle z dołu i zza budynków wyłaniają się  12, 20, 30 ludzi na wielbłądach. Strzelają do żołnierzy, cały czas posuwajac się do przodu i osłaniając mnie i chłopaka. Powietrze faluje, gdzieś obok nas przemyka biel, miesza się z krwią i hukiem oddechów, gorączkowym biciem serca. Bije coraz wolniej. I wolniej.
Ucieczka na wielbłądach stała się szaleńczą tułaczką.Po drodze dłączyło się do nas czworo ludzi - trzej meżczyżni i jenda dziewczyna. Słońce jest wielką ognistą kulą, którą mogłabym połknąć, by przestało mnie torturować. 
- Jakby co nazywam się Aleks. – odzywa się jakieś dwa wieki później.
Milczę. Jestem zajęta obliczaniem odległości dzielącej mnie od słońca. To będzie 5 cali.
-  Jedziemy teraz do Bazy Północnej, gdzie będziesz bezpieczna. Od tak dawana cię szukaliśmy! Słyszałem, że jesteś cholernie niebezpieczna.
Jeszcze dwa cale i stopię , zamrożę stopię zamrożę słońce.
- I zniewalająco piękna.
Topię się.
- Aleks – wymawiam jego imię. Po raz pierwszy w życiu - zamrażam ludzi dotykiem - odwraca się do mnie. Niebieskie oczy skupiają się na mojej twarzy  – Przez całe życie próbowano się mnie pozbyć, zamknąć, obejść szerokim łukiem, a w y przygarniacie mnie z własnej woli. Nie jestem tego warta.
- Oh, to nie jest tak, że ratujemy cię z potrzeby serca – wtrąca się jakaś dziewczyna o ognistych włosach. – właściwie jakby nie patrzyć, to jesteś naszym jeńcem i przydasz nam się.
- Jannel, chciała powiedzieć, że dziękuje Bogu za to, ze jesteś z nami – dodaje mężczyzna obok – A poza tym, Alex, jakbyś się chciał z kimś zamienić Julią, daj znać.
-Dam sobie radę– mówi rzeczowo a do mnie – mówiłem ci, że się ciebie strasznie boję?
Bomba jądrowa we mnie wybucha. Kąciki moich ust unoszą się w lekkim uśmiechu.
23.11.20153
Dowiedziałam się, że nasz Kraj opanowali ludzie w białych jak bardzo się ciebie
kombinezonach. Grupa z którymi mam okazję przebywać jest częścią organizacji mającej przeciwstawić się wrogowi. Wrogowi z znikąd. Wrogowi, który od lat budował bazy na całym świcie, który podbija agresją, masowym atakiem i paniką. A ja mam się przyłączyć do Obrońców. Cóż Nie mam wyboru.
Nazajutrz dotarliśmy do wioski zamieszkiwanej przez czarnych ludzi. Większość z nich była naga, niedożywiona. Mieli na sobie różne przepaski, naszyjniki, malunki na ciele, znamiona na twarzach które epatowała nieprzystępnością i nieufnością. Dzieci biegały za nami z nadzieją, ze coś od nas dostaną.
- Nic nam nie zrobią. To plemię Ta-schi. Jedno z nielicznych, którzy ostali się w Afryce.– wyjaśnił Aleks.
Wieczorem tubylcy przygotowali całej drużynie posiłek przy ognisku. Panował skwar, kazano mi jednak nosić płaszcz, buty i rękawiczki, dzięki czemu byłam w centrum zainteresowania. Staruszka siedząca obok mnie nieustannie wykonuje gwałtowne ruchy, a jej usta wypuszczają niezrozumiałe, pełne ekspresji słowa. Niespodziewania wstaje i rzuca garścią proszku prosto w ogień. Ta schi zerwali się na równe nogi obserwując kobietę. Ona wskazuje na mnie siedzącą koło oszołomionego Alexa, chwyta za moją rękę, zdzierając rękawiczkę., polewa ją śmierdzącymi substancjami, . I wkłada do ognia.  Krzyczę. Rozpadam się na milion kawałków. Płomienie rozrastają się. Nikt nic nie robi. Wyjmuję dłoń. A ona lśni kryształkami lodu.
- Maji! Maji! – unosił się krzyk. Tłumy ludzi przelewały się koło mnie. Wiwatowali. Nie wiem co się dzieje.
- Woda. – mówi jeden z czarnoskórych – Możesz dać nam wodę.
Szaleństwo. Drżę na myśl o tym, do czego mogą się posunąć ci szaleńcy. Alex jest w szoku. To było nierealne. Kosmiczne.

25.11.13
To jest straszne. Widzieć cierpienie tych ludzi, gdy ich opuszczaliśmy. Otaczali mnie niemal nabożnym szacunkiem, czasem miałam wrażenie, ze po prostu chcą mnie zakopać w ziemi i czekać aż wytryśnie strumień.  Aleks i dwóch innych chłopaków, Micky i Elton pilnują mnie, reszta przygotowuje sprzęt, pozostali próbują uspokoić zebranych murzynów. Lament. Zamieszki. Wtedy od prawej strony podchodzi do mnie dziewczynka w  trzynastu czarnych warkoczykach. Jest mała, ledwo stawia kroki. Biegnie. I przewraca się. Jest dwa palca chcą podeprzeć się. I muskają moją skórę.
22.11.53, 11.00
Nazywam się Julia. Mam nową powłokę, specjalny ochronny strój, co nie czyni mnie mniej morderczą niż w rzeczywistości. Wokół mnie jest więcej ludzi podobnych do mnie, ale i tak jestem samotna. Paranormalne moce mają jeszcze 23 doby. Nikt tutaj nie ma oczu koloru Brandy. Nikt tutaj nigdy nie pił Brandy.
Za chwilę ruszę na misję do Chicago.
Jego ze mną nie ma. Nie widziałam Aleksa od chwili przyjazdu do Bazy. Moje dni wypełnia tylko samotność, treningi i zdawkowa wymiana zadań z ludźmi. Nie próbowałam się z nikim zaprzyjaźnić. Już widzę tę rozmowę „Hej? Mogę wytworzyć fale radiowe, a ty co potrafisz?-  A ja? – Odpowiadam-  Ja zamrażam ludzi. Jakby co jestem wolna, wpadnij.
12.43.
W kadłub samolotu uderzają pociski. Nie dobrze. Drugi. Siła wybuchu trzęsie pasażerami. Trzeci. Tam stoi Aleks. Więc biegnę biegnę biegnę. Dźwięk odrywającego się metalu. Jesteśmy jak Lalki w pudełku zdani na łaskę niegrzecznego chłopca. Ciało Aleksa przygniata moje. Czwarty pocisk. To już ewakuacja. Ewakuacja. On oddycha czy nie oddycha czy on…

Piąty ostrzał. Alex odnajduje ł mój podbity policzek, delikatnie głaska lodowatą powierzchnię zwaną skórą .Uśmiech pojawia się  na jego twarz, a ponieważ nie poczuł najczystszej formy bólu, szuka dalej. A gdy odkrył moje usta pomyślałam jedno. Musimy przeżyć.



1 komentarz:

  1. Bardzo interesująco piszesz, az chce się czytać dalej ;)
    co powiesz na wspolna obs ? :)
    http://xblueberrysfashionx.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń

Smiało, pokarz, ze tu byłeś! jakieś wrażenia! Jestem ciekawa!